Jak to się w ogóle stało?

Nie wiem jak to się stało. Pierwszy raz przyśnił mi się komputer jak miałem nie więcej niż 5 lat. Jest to o tyle dziwne, że wtedy nie wiedziałem jak wygląda komputer, ale najwyraźniej samo słowo już znałem. W moim śnie było to nieduże urządzenie, przypominające trochę współczesny tablet. Urządzenie obsługiwało się głosem – mówiło się np. „kaczka” i na ekranie pojawiał się rysunek przedstawiający kaczkę. Dziś mówię do smartfona: „Ok Google Kaczka!” i jak najbardziej wiem po co, w okamgnieniu dostaję kilka przepisów na pieczoną kaczkę. Przypadek? Nie sądzę. Trzeba było w porę opatentować.

Space Invaders

Pierwszy kontakt z „prawdziwym” komputerem miałem kilka lat później, był to Commodore C64. Wspaniała maszyna do obliczeń i edukacji! Uzbrojona w kalibrowany śrubokrętem magnetofon z licznikiem obrotów. Gry wczytywało się z kaset, a większość operacji wykonywało się joystickiem. I nie zapominajmy, że cały komputer… był w klawiaturze!

Nie było Internetu, a cała moja specjalistyczna literatura ograniczała się do instrukcji obsługi tej maszyny. Co ciekawe, w tamtych pionierskich czasach, producent w instrukcji obsługi komputera opisywał w miarę szczegółowo jak go programować. Commodore programowało się w języku BASIC, numerowało się linie kodu i wykorzystywało ten fakt przy wykonywaniu instrukcji skoku, np. po to, aby zapętlić program.

Hackers

Były to lata dziewięćdziesiąte, a ja właśnie zaczynałem liceum w klasie o szalenie nowoczesnym profilu mat-fiz-inf. Z tym Commodore to był absolutnie ostatni moment, aby nie trafić do nieformalnej grupy “bez komputera”. Niestety bardzo szybko okazało się, że Commodore wśród moich rówieśników trafił już do strefy pobłażliwej pogardy. Chłopaki z klasy mieli już pecety i ogólnie ogarniali na tyle, aby wymieniać się grami i jakimiś ściśle tajnymi kodami do nich. Dla mnie wtedy był to level hard hacker, bo nie zapominajmy, że w wolnym czasie kalibrowałem magnetofon śrubokrętem i pykałem w “First samurai” albo “Super Mario”.

Dungeons & Dragons

Najstraszniejsze jednak były lekcje informatyki, gdzie przez pierwsze tygodnie uczyliśmy się obsługi znienawidzonego przeze mnie systemu operacyjnego MS DOS. Pracownia komputerowa znajdowała się w szkolnej piwnicy, a zajęcia prowadził bardzo wtedy groźny Pan Matematyk. W dużym skrócie: nie wiedziałem jak włączyć peceta, którą stroną włożyć dyskietkę do stacji, nie miałem pojęcia co to właściwie ten DOS albo Norton Commander, a i Windows na początku nie był zbyt przyjazny. Wybrałem ten konkretny profil w szkole, aby mieć informatykę, której nie znosiłem.

Punkt zwrotny

Każda dobra książka czy film, każdy ckliwa historia o brzydkim kaczorku i księciu zamienionym w żabę, zawsze ma punkt zwrotny. W przypadku mojej “kariery” był to moment, gdy rodzice kupili prawdziwy komputer! Tak to wygląda w realnym świecie, kupujesz komputer i już. Żaden tam książe na białym koniu czy inny Święty Gral.

Potem już poszło z górki. Ogarnąłem zaległości i bardzo szybko zacząłem programować. Na początku w AC-Logo, które wtedy wałkowaliśmy w szkole (i którego znajomość bardzo przydała mi się na studiach), a później w Turbo Pascalu. Jak patrzę wstecz na całą moją komputerową aktywność to chyba nic nigdy później nie dawało mi takiej satysfakcji jak to programowanie w Pascalu.

Moi rówieśnicy zarzynali kolejnych wrogów w grach, rodzice wkurzali się, że ja znowu siedzę w nocy i gram (no bo przecież co innego mógłbym robić przy komputerze), a ja cisnąłem kolejne małe programiki, na których nabierałem wprawy. Czasami następnego dnia w szkole próbowałem z kimś pogadać o tym, że wykminiłem jakiś nowy algorytm, ale zazwyczaj słyszałem tylko, że lepiej bym zaczął grać w jakieś normalne gry.

I tyle. W sumie nie wiem jak to się stało. Tak jakoś wyszło.