Pierwsza praca, pierwszy dzień

Moja pierwsza praca zaczęła się od praktyk, których odbycie było wymagane na studiach. Oznacza to ni mniej ni więcej tylko tyle, że przez miesiąc pracowałem za darmo, z pełnym zaangażowaniem i na pełnych obrotach, a do tego jeszcze byłem wdzięczny, że mogę. Na każdym kroku uczyłem się czegoś nowego, na przykład tego, że praca za darmo nie jest za bardzo dochodowa, a wyczerpuje tak samo jak ta za pieniądz, a może nawet bardziej.

Czy jest tu jakiś cwaniak?

Praktyki poprzedzała taka jakby rekrutacja, musiałem ubrać marynarkę i rozmawiać o programowaniu, jak o czymś szalenie interesującym. W zasadzie programowanie było wtedy dla mnie szalenie interesujące, więc nawet nie musiałem się szczególnie starać. Sama rozmowa nie trwała też długo i ku mojemu zdziwieniu zakończyła się pełnym sukcesem. Chłopaku, możesz u nas pracować, zupełnie za darmo!

Ustaliliśmy termin rozpoczęcia i czas trwania praktyk. Wszystko było takie eleganckie i takie profesjonalne, że brak kasy za zbliżający się miesiąc mojej pierwszej, prawdziwej jakby pracy, nie stanowił najmniejszego problemu. Myślę, że wtedy traktowałem to nawet jako zaletę, że mogę sobie tak bez dużej presji zobaczyć jak to wszystko odbywa się wśród prawdziwych profesjonalistów.

Obywatel praktykant

Ubrałem się w jakiś nowy t-shirt i prawie nowe jeansy, naprawdę schludnie jak na programistę. Ta schludność mogła mnie co prawda zdradzić, a przecież nie chciałem, żeby wzięli mnie za amatora. Ale podjąłem to ryzyko. No i oczywiście przyszedłem dużo wcześniej.

Wszystkie nowe tego dnia osoby trafiały do dużej sali konferencyjnej, gdzie czekały na “doprowadzenie” do swojego pokoju. Oczywiście długo to trwało, bo po pierwsze przyszedłem wcześniej, a po drugie nikomu poza mną nie śpieszyło się aż tak bardzo żebym zaczął programować. Pamiętam, że jeden z kolegów, którego wtedy jeszcze nie znałem, wszedł do sali tak bardzo “na pewniaka”, że wziąłem go za kogoś ważnego, kogoś kto będzie teraz do nas przemawiał. Ale po chwili okazało się, że kilka osób go zna ze studiów i żadnej przemowy nie będzie.

Po kolejne osoby przychodzili ich kierownicy, aż w końcu przyszła pora i na mnie. Przywitałem się grzecznie i poszliśmy. Nie był to długi spacer, bo drzwi do “mojego biura” były tuż obok sali konferencyjnej. Po otwarciu ponownie przywitałem się grzecznym “dzień dobry” co spotkało się ze śmiechem znajdujących się tam programistów. Kierownik wyjaśnił, że tu wszyscy jesteśmy na “ty” i na “cześć”. Później trzymałem się tej zasady nawet w kontaktach z najgroźniejszymi dyrektorami.

Przestrzeń współdzielona

Pokój na pierwszy rzut oka wyglądał na sześcioosobowy. Ja byłem ósmy. Następnego dnia przyszła kolejna osoba, a kilka dni później jeszcze jedna. Moje biurko było moje tylko pierwszego dnia. Bo drugiego dnia okazało się, że liczebność lokatorów jest mnoga i dostałem przydział na koleżankę. A w zasadzie to ona dostała przydział na połowę już nie mojego biurka. Ale zanim to nastąpiło, pierwszego dnia, całe biurko było tylko moje, mogłem się nim w pełni nacieszyć, bo nie stał na nim nawet komputer.

Spędziłem pasjonujące pół dnia na obserwowaniu przy pracy moich nowych kolegów javowców, robiących z pewnością jakieś bardzo trudne rzeczy i przeglądaniu mocno nieświeżego czasopisma komputerowego oraz ulotek handlowych produktu, nad którym miałem docelowo pracować. A potem przyszedł mój kierownik i powiedział, że jak zapewne wiem, wszyscy programujemy tu w PHP i że mogę już iść do domu, bo komputer będzie najwcześniej jutro.

Prawie happy ending

Potem jakoś już poszło. Szybko zacząłem samodzielnie turlać taski, a praktyki płynnie wprowadziły mnie w pierwszą pracę za pierwsze pieniądze. To co nowe zamieniło się w rutynę znacznie szybciej niż mógłbym przypuszczać pierwszego dnia. I nim się obejrzałem, niczym ten żuk gnojnik, przeturlałem tam ładnych parę lat w kilku większych i paru mniejszych projektach.